poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Narodziny Piotrusia

Jak to się zaczęło...

Piotruś jest naszym pierwszym zaplanowanym dzieckiem. Gdy zobaczyliśmy pozytywny wynik testu ciążowego, razem z mężem poczuliśmy się szczęśliwi. Ciąża minęła mi bardzo dobrze, razem z dzieciątkiem byliśmy zdrowi, nie miałam żadnych komplikacji, bardzo dobrze się czułam. Pierwsze badanie USG było niesamowitym przeżyciem, ponieważ po raz pierwszy zobaczyliśmy naszego dzidziusia. W Dzień Chłopaka dowiedzieliśmy się, że spodziewamy się synka :-) Piotruś nie krył się z tym zupełnie, spał sobie smacznie podczas badania, zwinięty w kłębuszek ;-) Był z nami podczas wycieczek i wyjazdów wakacyjnych, razem z mężem wybraliśmy mu imię Piotr Józef. W trzecim trymestrze było mi już trochę ciężej z brzuszkiem, szybciej się męczyłam i niezbyt wygodnie mi się spało, drętwiały mi też ręce, puchły stopy, nie mogłam więc doczekać się już terminu porodu, choć z drugiej strony obawiałam się go. Bardzo chciałam urodzić naturalnie, ponieważ boję się wszelkich operacji a nigdy nie byłam w szpitalu, więc to miejsce zawsze wzbudzało we mnie lęk. Miałam trzy terminy porodu: 7, 9 i 10 lutego. Gdy dwa pierwsze terminy porodu zbliżały się, synek nie okazywał żadnych chęci wyjścia na świat, żadnych znaków. Trochę się tym martwiłam i wybierając się z nim na spacer leśnymi ścieżkami, tłumaczyłam że już czas i Mamusia z Tatusiem nie mogą się go doczekać :-)

Dzień porodu...

Zaczął się zwyczajnie, otóż 9 lutego w niedzielę rano razem z mężem obudziliśmy się z zamiarem pojechania na mszę św. do kościoła. Gdy wstawałam z łóżka poczułam pierwszy skurcz, następnie po kilkunastu minutach pod prysznicem drugi. Pomyślałam wtedy, że chyba zbliża się poród i ucieszyłam się. Skurcze pojawiały się co kilkanaście minut, byłam spokojna, jednak już do kościoła nie pojechałam, ponieważ skurcze mimo, że wtedy jeszcze łagodne to zdecydowanie utrudniły by mi siedzenie w kościelnej ławce. Potrzebowałam ruchu..Skurcze pojawiały mi się już częściej, aby lepiej je znieść korzystałam z gumowej piłki. Mąż pojechał na 12.30 do kościoła a ja zostałam w domu, skurcze pojawiały się co 10 minut, jednak nie były bardzo regularne, momentami przerwy były dłuższe. Wiedziałam już, że z pewnością zbliża się poród i poczułam ulgę. Po zakończeniu mszy św., Marcin przyjechał do mnie razem z księdzem wikarym, aby udzielić mi Komunii Św. Cieszyłam się ogromnie, że mogę przyjąć Pana Jezusa do swojego serca tuż przed tak wielkimi wydarzeniami. Skurcze stawały się coraz regularniejsze i boleśniejsze, jednak cały czas czekaliśmy w domu, ponieważ nie chciałam zbyt wcześnie jechać do szpitala, a wody mi nie odeszły. Mieszkająca w sąsiedztwie rodzina ciągle do nas telefonowała, czemu nie wybieramy się do szpitala i na co my czekamy. Było to dosyć frustrujące, musieliśmy im tłumaczyć naszą postawę, a przy tym zachowywać spokój. Wieczorem koło godziny 19.00 bóle były już naprawdę bolesne, jadłam wtedy kolację i po każdej zjedzonej kanapce pojawiały się skurcze, co 3-4 minuty, tak, że nawet nie miałam już kiedy odpocząć pomiędzy skurczami. Postanowiliśmy jechać do szpitala. Mąż uszykował sobie kawę w termosie oraz kanapki (których nawiasem mówiąc w szpitalu nawet nie tknął, bo nie było kiedy), sprawdziliśmy też zawartość torby i dokumenty. Wszystko było, ruszyliśmy w drogę do Szpitala Zakonu Bonifratrów pw. Aniołów Stróżów w Katowicach. Droga nie była długa, około 20 minut, lecz uciążliwa z powodu bólu.

Poród...

Gdy dotarliśmy na Izbę Przyjęć po godzinie 20.00, musiałam podpisać pełno papierów, choć nawet nie wiem co podpisywałam, bo nie to miałam w głowie ;-) Następnie zbadał mnie lekarz i okazało się, że mam bardzo dobrze rozwiniętą akcję porodową około 4-5 cm rozwarcia, od razu trafiłam na blok porodowy do sali z dużą wanną. Położna, która się mną zajmowała byłą naprawdę wspaniała, uśmiechnięta, życzliwa i wyrozumiała, dodawała otuchy i przygotowała mi kąpiel. Mąż cały czas był przy mnie i wspierał swoją obecnością, nie wyobrażam sobie porodu bez niego. Najpierw wykonano badanie KTG a potem leżałam w wannie i walczyłam ze skurczami. Nie miałam żadnego znieczulenia, po około 40 minutach ponownie przyszła położna, zbadała mnie (oj badanie w czasie skurczu mega bolesne) i kazała posiedzieć na piłce gumowej. Oj i tutaj już był kryzys dla mnie, bóle były nie do zniesienia, nie miałam kiedy odetchnąć, byłam już wykończona i miałam serdecznie dość. Dodam tylko, że atmosfera była bardzo spokojna, przyciemnione światło, tylko jedna pani rodząca w sali obok, także warunki naprawdę wspominam bardzo komfortowo. Po około 30-40 minutach znowu przyszła położna i okazało się, że jest już pełne rozwarcie, miałam przygotowywać się do parcia. 

Nastąpiła chwila oddechu..Położna przewidywała, że do końca dnia powinnam urodzić, byłam bardzo zdziwiona, że tak szybko. Na początku nie wiedziałam tak naprawdę jak przeć i zamiast przeć zaczęłam wrzeszczeć wniebogłosy, po prostu energię skupiłam nie tam gdzie trzeba, w każdym bądź razie byłam swoim wrzaskiem przerażona! Położna poinstruowała mnie co mam robić i zaczęło się parcie, choć skurcze osłabły, akcja uległa spowolnieniu. Dostałam kroplówkę z oksytocyną i akcja diametralnie przyspieszyła. Parłam, parłam i nagle położono mi na brzuchu naszego Piotrusia kochanego, naszego małego klocuszka (na wspomnienie o tej chwili łza się w oku kręci), który płakał biedaczek, że go z tego raju wyciągnięto. Byłam bardzo zaskoczona, że tak szybko mi go położono na brzuchu, a jednocześnie odetchnęłam z ulgą i poczułam się szczęśliwa. Marcin był cały czas obok, widział wydostawanie się główki, przeciął też pępowinę, był wzruszony do tego stopnia, że zapomniał sfotografować tej pięknej chwili, musiałam mu o tym przypomnieć ;-) Mamy teraz wspaniałą pamiątkę! W międzyczasie urodziłam łożysko, a gdy Piotruś leżał na moim brzuchu, lekarz zszywał mi krocze, a miał co zszywać, ponieważ synek swoją rączką bardzo mnie poszarpał. Zostałam miejscowo znieczulona, także czułam tylko momentami lekkie kłucie. Na koniec zawieziono nas do sali poporodowej zwanej "bociankiem" gdzie synek cały czas leżał mi na brzuszku i pił pierwsze kropelki mleczka :-) Marcin był z nami cały czas - było to coś wspaniałego :-) Po dwóch godzinach świeżo upieczony Tatuś razem z Maluszkiem i położną przeszli na badania. Piotruś urodził się 10 lutego o godzinie 24.20 z wagą 3300, wzrostem 56cm i wielkimi stopami ;-D Dostał 10 pkt w skali Apgar :-)

Jestem naprawdę zadowolona z mojego porodu, urodziłam godnie..

Po wszystkim przewieziono nas do sali na oddział ginekologiczno-położniczy i musieliśmy się z Marcinem pożegnać, to akurat była smutna dla nas chwila. Przez całą noc z wrażenia nie mogłam zasnąć i bardzo bolała mnie głowa...a co było dalej, czyli jak wyglądały pierwsze dni z Maleństwem w szpitalu opowiem w następnym poście...Dodam tylko, że były to bardzo ciężkie dni dla mnie, a w zasadzie dla całej naszej trójki.

Mężu w tym miejscu ogromnie dziękuję Ci, za to, że byłeś z nami w tych ważnych i trudnych chwilach :-*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz